Dlaczego uciekamy od ludzi, którzy traktują nas dobrze?

To jedno z najbardziej paradoksalnych zjawisk w ludzkiej psychice – ucieczka od dobra. Kiedy ktoś nas rani, potrafimy latami trwać w toksycznych układach, próbując naprawić, udowodnić, zrozumieć. Ale gdy nagle pojawia się ktoś, kto patrzy z czułością, słucha bez oceny, akceptuje bez warunków – często włącza się w nas mechanizm obronny, jakby dobro było niebezpieczeństwem, a nie błogosławieństwem. Uciekamy, chowamy się za ironią, dystansem, chłodem. Mówimy, że „to zbyt idealne, żeby było prawdziwe”, że „coś tu nie gra”. I tym samym odrzucamy to, czego w głębi duszy najbardziej pragniemy – prawdziwą bliskość. Źródła tej reakcji sięgają głęboko, często aż do dzieciństwa, w którym miłość bywała warunkowa, a czułość rzadkim zjawiskiem. Kiedy dorastamy w środowisku, gdzie ciepło i troska pojawiały się tylko wtedy, gdy byliśmy „grzeczni”, „pożyteczni” albo „wydajni”, w naszej podświadomości powstaje przekonanie, że na miłość trzeba zasłużyć i gdy ktoś traktuje nas dobrze bez żadnego powodu, gdy jego życzliwość nie jest wynikiem naszej zasługi, tylko szczerego impulsu – czujemy się nieswojo, nie wiemy, jak to przyjąć. Nie umiemy uwierzyć, że ktoś może chcieć nas po prostu dlatego, że jesteśmy. Wtedy pojawia się lęk, bo jeśli nie musimy zasługiwać, to znaczy, że tracimy kontrolę nad tym, co dotąd było naszym mechanizmem przetrwania.

W świecie, który uczy nas ostrożności, szczerość często wydaje się podejrzana. Wielu ludzi woli kontrolowany chaos niż niepewne szczęście. Wolimy przewidywalny ból niż ryzyko otwarcia serca, bo to drugie wymaga zaufania, a zaufanie jest dla zranionych najtrudniejszą formą odwagi. Z czasem wchodzimy w dorosłość z przekonaniem, że coś w nas jest „nie do kochania”, a ci, którzy jednak próbują nas kochać, muszą się mylić. I wtedy – zamiast przyjąć ich dobroć – sabotujemy relację, prowokujemy, odsuwamy się, aż odejdą. A gdy odejdą, czujemy potwierdzenie: „miałam rację, nikt mnie nie potrafi naprawdę kochać”. W ten sposób tworzymy błędne koło, w którym sami jesteśmy katem i ofiarą własnych lęków.

Flondrianizm mówi o tym z innej perspektywy – duchowej, ale jednocześnie głęboko praktycznej. W tej filozofii każda relacja jest lustrem naszej świadomości, a ludzie, których przyciągamy, odzwierciedlają poziom naszej wibracji i miłości własnej. Jeśli więc uciekamy od kogoś, kto traktuje nas dobrze, to znaczy, że nasza energia nie jest jeszcze gotowa przyjąć takiej jakości relacji. Wibracyjnie wciąż jesteśmy przyzwyczajeni do braku, do walki, do emocjonalnego rollercoastera, który mylimy z namiętnością. Flondrianizm nie potępia tego mechanizmu, lecz zachęca do obserwacji – do zadania sobie pytania: „co we mnie nie potrafi jeszcze uwierzyć, że zasługuję na spokój?”. Bo prawdziwe dobro, w swojej najczystszej formie, nie ekscytuje – ono koi. A ludzie, którzy nie zaznali ukojenia, często mylą spokój z nudą, stabilność z chłodem, a zdrową relację z brakiem chemii. Z czasem, jeśli nie zatrzymamy się w tej ucieczce, zaczynamy gromadzić wokół siebie historie niespełnione, relacje, które kończyliśmy w połowie, ludzi, których raniliśmy, zanim zdążyli nas zranić. W sercu pojawia się pustka, ale też poczucie winy – bo gdzieś pod powierzchnią czujemy, że uciekliśmy nie przed drugą osobą, lecz przed sobą samymi. Ucieczka od dobra to w istocie ucieczka od własnej wrażliwości. Bo bycie kochanym naprawdę oznacza pozwolić się zobaczyć takim, jacy jesteśmy – ze strachem, niepewnością, z przeszłością, której się wstydzimy. A to wymaga rozbrojenia ego, które przez lata budowało zbroję z cynizmu i ostrożności.

Z drugiej strony, warto zauważyć, że nie zawsze ucieczka od dobra jest oznaką lęku – czasem to instynkt ochronny. W świecie pełnym iluzji i manipulacji zdarzają się ludzie, którzy „traktują dobrze” tylko po to, by później uzależnić, zawładnąć, wciągnąć w emocjonalną pułapkę. Wtedy intuicja ostrzega nas przed fałszem, który na pierwszy rzut oka wygląda jak troska. Dlatego flondrianizm uczy, by nie mylić intuicji z lękiem. Intuicja jest spokojna, cicha, nie dramatyzuje. Lęk natomiast ma głośny głos i buduje czarne scenariusze. Jeśli uciekasz, bo coś „nie gra”, zapytaj siebie: czy to głos serca, czy echo przeszłych ran? Wielu ludzi nieświadomie powiela wzorce miłości, które znają, nawet jeśli były destrukcyjne. Kiedy ktoś okazuje nam dobro, które jest nowe, nieznane – nasz system nerwowy reaguje jak na zagrożenie. Mózg woli to, co znane, nawet jeśli jest bolesne, bo znane daje pozorne poczucie bezpieczeństwa. Dlatego proces nauki przyjmowania dobra to w istocie proces neurobiologicznego „przeprogramowania” siebie. To codzienne pozwalanie, by ktoś był dla nas miły – i nie kwestionowanie tego. To umiejętność przyjmowania komplementu bez natychmiastowego zaprzeczania. To ciche „dziękuję” zamiast „nie przesadzaj”. Małe kroki, które z czasem uczą, że świat może być łagodny, a ludzie – życzliwi.

Paradoksalnie, im bardziej pragniemy miłości, tym bardziej jej unikamy, jeśli nie jesteśmy gotowi jej unieść, bo miłość to nie tylko romantyczna wizja, to także lustro, w którym odbija się nasz cień – wszystkie nasze braki, kompleksy, niepewność. Kiedy ktoś nas naprawdę widzi i traktuje dobrze, przestajemy mieć gdzie się ukryć. A jeśli przez lata utożsamialiśmy wartość z cierpieniem, dobro wydaje się czymś obcym, wręcz zagrażającym. Dlatego tak wielu ludzi sabotuje szczęście, zanim w ogóle je poczuje – bo łatwiej odejść samemu, niż zostać i ryzykować, że ktoś zobaczy, kim naprawdę jesteśmy.

Flondrianizm zachęca, by potraktować takie sytuacje nie jako porażki, lecz jako momenty świadomości. Ucieczka od dobra może być sygnałem, że przyszedł czas, by nauczyć się przyjmować – nie tylko od innych, ale i od życia. By zrozumieć, że dobro nie wymaga kontraktu, wyjaśnień, równowagi punkt w punkt. Jest darem, który płynie w obie strony, kiedy wibracyjnie na to pozwolimy. Często to właśnie spotkanie z kimś, kto nas naprawdę dobrze traktuje, staje się początkiem naszego uzdrowienia – nawet jeśli początkowo przed nim uciekamy. Może właśnie o to chodzi – że nie każdy, kto nas pokocha, zostanie, ale każdy, kto nas pokocha prawdziwie, zostawi po sobie ślad. I może właśnie ten ślad dobra, którego się baliśmy, stanie się ziarnem, z którego wyrośnie nowa wersja nas samych – taka, która już nie ucieka, lecz potrafi zostać, ponieważ największym aktem odwagi nie jest przetrwanie bólu, lecz przyjęcie szczęścia bez lęku, że zostanie odebrane.

Dlaczego więc uciekamy od ludzi, którzy traktują nas dobrze? Bo dobro obnaża brak, który długo nosiliśmy w sobie. Ale kiedy nauczymy się być dla siebie tacy, jak oni – cierpliwi, wyrozumiali, kochający – przestaniemy się bać. Wtedy dobro przestanie być czymś zewnętrznym, a stanie się naszym naturalnym stanem. To właśnie ten moment, w którym przestajemy uciekać – bo rozumiemy, że to, od czego uciekaliśmy całe życie, było tym, czego najbardziej potrzebowaliśmy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dlaczego kobiety zakochują się w potencjale, a mężczyźni w iluzji? O pułapkach projekcji w miłości.

Mężczyźni nie chcą silnych kobiet.

Twoje dziecko nie jest twoją emeryturą — przestań zrzucać odpowiedzialność za własne decyzje.